Wspomnienia z Chorwacji,cz. I- o wiatrach bora, odkrywczych spacerach po Senju i zasłuchaniu w sobie na molo o poranku

“Jest czwarta rano. Suniemy austriacką autostradą równą jak stół w stronę Chorwacji. Co jakiś czas z ciemności wyłania się kolejny samochód, tir, kamper… Tak jakby cały świat sobie spał, a my niczym strażnicy nocy pozdrawiali nawzajem tę austriacką ciemność, rozjeżdżając się w nieznane sobie kierunki… Jaki jest nasz cel? Chorwacja, na razie zupełnie obca, nieokreślona, czekająca na odkrycie…”

Powyższy cytat to fragment mojej porannej twórczości, kiedy po dwóch godzinach snu przebudziłam się zwinięta w kłębek z myślą jak cudownie jest tak jechać i jechać, bez konieczności zatrzymywania się, wysiadania, przerywania swojej podróży. Tak już mam, że w drodze nachodzą mnie takie filozoficzne przemyślenia, a ten wyjazd nie należał do wyjątków.

Jaka pogoda powinna być w Chorwacji w połowie sierpnia? To chyba pytanie retoryczne, pomyślicie, a w waszym umyśle pojawi się obrazek lazurowej wody skąpanej słonecznym żarze. Miałam podobne wyobrażenie, niestety nie miało ono nic wspólnego z rzeczywistością… 

Chorwacja pogrążona była w ulewie, szarości i mgle. Na autostradzie rozpryskiwały się strugi wody, gęsta sieć kropli deszczu zasnuwała okna autokaru, a na niebie kłębiły się grafitowe chmury.

Ja na pewno jadę na wakacje na południu Europy czy coś mi się pomieszało?- pytałam się w myślach. Kolejna niespodzianka miała miejsce po wyjściu na zewnątrz, kiedy poczułam silny wiatr, przeszywający na wskroś moje ciało. O ironio, czemu zabrałam same letnie ubrania?

Za tą niesprzyjającą aurę były odpowiedzialne porywiste i niezwykle silne wiatry bora, powstające w wyniku frontu atmosferycznego w środku kraju. Nawiedzają one wybrzeże Adriatyku w okresie letnim, uwaga, niezwykle rzadko(!). Można więc stwierdzić, że mieliśmy prawdziwe szczęście doświadczając tego charakterystycznego dla Dalmacji elementu pogody. Podczas kolacji na świeżym powietrzu, kiedy trzęsłam się z zimna poowijana we wszystkie możliwe warstwy mojej odzieży, byłam jednak innego zdania.


Cały pierwszy dzień minął więc na zapoznaniu z wietrznym Senjem- bazą naszej wyprawy, który okazał się być moim ulubionym miejscem na mapie Chorwacji.

Jeśli czytaliście posty dotyczące wypadów w Polskę, wiecie już, że rzadko jakakolwiek pogoda jest w stanie zatrzymać mnie w podróży. Przemierzałam już Karkonosze w deszczu ze śniegiem w środku trasy narciarskiej, zmagałam się z upałem w Bieszczadach, całodniową ulewą na Podlasiu czy przeszywającym zimnem na Mazurach. Dlaczego więc miałabym zrezygnować z obserwacji topiącego się w Adriatyku słońca tylko dlatego, że wieją wiatry bora, które o mało nie zwiały mi do wody aparatu… i mnie przy okazji też? Wieczorem wybrałam się więc do portu na jeden z moich ulubionych spektakli natury. I wiecie co jest najlepsze? To, że wtedy prawdopodobnie było mi koszmarnie zimno, wiatr rozwiewał moje włosy we wszystkich kierunkach, ale teraz, pisząc tego posta i wspominając tamtą chwilę pamiętam tylko złociste kamienice Senj i łunę słońca odbijającą się w wodzie…



No! Jednak mnie nie zwiało!
O Senju słów kilka:

To niewielkie miasteczko, liczące ok. 8 tys. mieszkańców, położone u podnóży pasma górskiego Velebit, dokładnie na przeciwko wyspy Krk. Symbolem Senja jest górująca nad zabudowaniami twierdza Nehaj z XIX wieku (można ją zwiedzać, ale dla mnie stanowiła przede wszystkim idealny punkt widokowy na ceglaste dachy miasteczka. )

Podczas dziewięciu dni spędzonych w Chorwacji odwiedziłam kilkanaście innych miejscowości, jednak to właśnie klimat Senj zaskarbił sobie moje serce najbardziej. 

 Kiedy rybacka osada zamienia się w imprezową metropolię…


W Senju kilka razy do roku odbywają się różnego rodzaju festiwale. Ja miałam okazję brać udział w największym z nich, czyli w międzynarodowym Senjskim Karnewale. Jednego dnia do miasteczka ściągają tysiące ludzi przeróżnych narodowości, aby zobaczyć wielką, kolorową paradę. Rozśpiewany korowód zaczyna swoją wędrówkę niedaleko twierdzy Nehaj, następnie przechodzi nadmorskim bulwarem, aby zakończyć marsz na placu głównym. Wtedy odbywają się koncerty lokalnych zespołów i rozpoczyna się całonocna zabawa. 

O śmierci, co wisiała na ścianie:


Język chorwacki jest naprawdę nieprzewidywalny. Szyldy i nazwy barów także. Podążając na kolację można na przykład trafić na bar o niezwykle zachęcającej nazwie “Zgon”. I od razu czujesz, że jesteś mniej głodny :P.



W poszukiwaniu owoców i ciszy podczas karnawału:


Senj to pajęczyna wąskich, wybrukowanych uliczek rozpięta między strzelistymi, starymi kamienicami. Na początku wszystkie wydają się takie same, ale po jakimś czasie uczysz się charakterystycznych punktów: turkusowych drzwi, placu kościelnego, łuku, za którym znajduje się warzywniak. Każdego dnia odkrywasz coś nowego. Czasami coś za dnia wydaje się być zwykłym skwerem z fontanną i… czarnym kotem. Wieczorem zamienia się w idealną oazę ciszy od zgiełku karnawału.


Zakamarki z duszą i kradzieże liści laurowych:

Dla niektórych Senj może wydawać się jedną wielką ruiną z odpadającymi tynkami. A ja tą odrapaną, naznaczoną czasem rzeczywistość bardzo polubiłam. Szczególnie inspirująco wpływała na mnie kamienica na przeciwko kościoła. Niektóre uliczki były niczym kadry z powojennych filmów.

Każdego wieczoru jadaliśmy kolację w małej, chorwackiej knajpce. Nad naszym stołem zwieszały się gałęzie wawrzynu. Przed samym wyjazdem urwałam z niego kilka laurowych liści, które teraz dodają aromatu polskim potrawom. Takie pamiątki z podróży lubię najbardziej.

Zabytki Senja

Tak naprawdę całe miasteczko to jeden wielki zabytek, przechodzący na przestrzeni wieków przez ręce przeróżnych ludów: Greków, Rzymian czy Węgrów. Warte odwiedzenia, oprócz twierdzy Nehaj, na przykład kościół z dzwonnicą czy muzeum miejskie.

Na ogół świątynia otwierana jest tylko na czas mszy, a my wracaliśmy do Senja pod wieczór, więc ciężko było akurat trafić na wyznaczoną godzinę. Udało się przypadkiem, dopiero w ostatni dzień. Wnętrze jest minimalistyczne i skromne, ale ma swój urok.

Budynek muzeum

O zasłuchaniu w sobie na molo o poranku:


Nie należę do rannych ptaszków, a poprzedniej nocy położyłam się spać dopiero po drugiej. Koc był przyjemnie ciepły, dookoła panowała idealna cisza, kiedy nagle, nie wiedzieć czemu, obudziłam się wypoczęta o 6 rano. Wpadłam na szalony, jak na tamto położenie pomysł, żeby przed wyjazdem pójść choć raz na molo o poranku. Zobaczyć Senj w innym wcieleniu, pospacerować w ciszy, bez popołudniowego tłumu i gwaru.

Ale jak? Pójść tak sama, rano, kiedy w miasteczku pustki? Powiedzieć komuś czy nie, a jak coś się stanie? Tu jest bezpieczny kocyk, możliwość pospania jednej godziny dłużej. Zamknęłam oczy, ale nie potrafiłam zasnąć. Wstałam, ubrałam się w pierwsze lepsze ubrania, zabrałam ze sobą tylko telefon, czego teraz bardzo żałuję i wyślizgnęłam się z pokoju. 

Było słonecznie i rześko. Szłam pustymi ulicami. Dopiero nad morzem spotkałam kilkoro ludzi. Udałam się na sam koniec molo i usiadłam za betonowym słupem do przywiązywania łodzi. Taka mała rzecz, nic nieznaczący epizod, krótki spacer. A jednak poczułam się wtedy taka szczęśliwa i pełna energii, że wyszłam poza strefę komfortu, zrobiłam coś innego, niespodziewanego, zaskoczyłam samą siebie. I wreszcie miałam czas, żeby zasłuchać się w sobie, zrobić mały rozrachunek z własną duszą. Brzmi górnolotnie? Na pewno jest bardzo potrzebne każdemu z nas, bo to właśnie w takich małych, samotnych chwilach, uświadamiasz sobie po co żyjesz i co jest dla ciebie naprawdę ważne. 

Dlaczego wybrałam akurat molo? Sama nie wiem. Może dlatego, że przychodziłam tam prawie każdego wieczoru, a może przez tą przyjemną, chłodną bryzę albo widok na niezamieszkałą część Kryku. Jeśli odwiedzicie kiedyś Senj, koniecznie się na tamto molo udajcie :).


Kiedy wracałam z powrotem do mojej “strefy komfortu”, a właściwie dmuchanego materaca i rozkopanej na wszystkie możliwe sposoby walizki, poczułam się jakbym była w zupełnie innym miejscu. Na ulicach nie było wcale turystów, tylko dostawca piekarni wynosił z auta kolejny kosz chleba, starsi Chorwaci czytali poranne gazety, wymieniając się spostrzeżeniami przed warzywniakiem. Skręciłam w boczną uliczkę, potem w następną i kolejną. Myślałam, że w Senju zwiedziłam już każdy zakamarek, a jednak się myliłam. Znalazłam się w tej wąskiej uliczce po raz pierwszy. Przede mną szły dwie Chorwatki w podeszłym wieku. Trzymały się pod rękę, niosąc drobne zakupy. Po pewnym czasie usłyszały moje kroki i odwróciły się. Wymieniłyśmy przyjazne spojrzenia. Na głównym placu Pan ze sklepu z rękodziełem jak co dzień wystawiał swój towar. I jak co dzień rano pozdrowił mnie radosnym “Dobar dan”. Nagle byłam częścią tej małej społeczności i było to wyjątkowe uczucie. Za takie chwile kocham podróże, dla takich poranków mogę wstawać nawet przed świtem :). 

Sklep z rękodziełem przy placu głównym