Moje marzenia wyszły na wolność, a gdzie są twoje?

Rok temu o tej porze zapewne płakałam. Choć otoczona najbliższymi, w ferworze przygotowań do kolejnej podróży, po pełnej radości pielgrzymce… Nie boję się wracać do tych wspomnień, nie kryję tego, że tamten czas był najtrudniejszym etapem w moim dotychczasowym życiu. Dlaczego? Bo bez tego nie byłam dzisiaj tu, gdzie jestem. Nie przeżywałabym tegorocznego Dnia Marzyciela jako posiadaczka kilku spełnionych marzeń!

To wpis dla wszystkich, którzy tak jak ja rok temu czują strach przed wejściem dla drogę, która dla całego świata wydaje się zaledwie wątpliwą ścieżynką oraz dla tych, co czują, że nie są tu, gdzie być powinni. Otwórzcie wreszcie klatkę z marzeniami i wyjdźcie z nimi na wolność.

Teraz, te 365 dni zejścia z planowanego szlaku traktuję jako najbardziej wartościowy prezent od losu. Wiem, że obecnie żyję z otwartymi oczami, bardziej rozumiem, jak powinnam kierować swoim czasem. Teraz wręcz uśmiecham się do tamtej płaczącej z bezsilności i niespełnienia mnie. I cieszę się, że udało mi się podnieść, stawić czoła kompromitacji, porażce.

Nie każdy to potrafi. Dlaczego więc, ci, którym nie udaje się od razu osiągnąć sukcesu czują się gorsi? Nie uważam, że ludzie dzielą się na mniej lub bardziej wartościowych. Po prostu niektórym ciężko odkryć swoją wartość. A ona czasami ujawnia się w samozaparciu, determinacji, akceptacji tego, co przynosi los.

Tak było w moim przypadku, a jak jest w twoim?

Uważasz się za kogoś wartościowego? Jakie swoje cechy postrzegasz jako cenne?

Kiedy skończyłam 18 lat zapytałam się siebie, jak chcę, żeby wyglądało moje życie. Odpowiedź była jednoznaczna. Chcę żyć na swój unikalny sposób, robić rzeczy niepowtarzalne, wykorzystywać życie maksymalnie, nie pozwolić zamknąć się w ramy. Minął rok, a moje życie wystawiło mnie na próbę, sprawdziło czy rzeczywiście umiem tak żyć i bezkompromisowo spełniać marzenia.

Z początku zachowywałam się trochę jak zwierzę wypuszczone z zoo na wolność. Nie za bardzo umiałam odnaleźć się poza klatką społecznych określników zakodowanych w umysłach ludzi wokół. Co więcej postanowiłam jeszcze bardziej zaryzykować. Nauczyć się nowych rzeczy. Wejść do nowych środowisk. I dalej, na przekór walczyć o swoje marzenie. O tym zresztą już wiecie z poprzednich wpisów.

Nie wiecie jednak o jednym. Tej drugiej stronie. Bo ta pozytywna wyglądała tak, że moje życie naprawdę stało się jedyne w swoim rodzaju. Angażowałam się w wolontariat, dążyłam do zdania certyfikatu z angielskiego, przygotowywałam się do egzaminu, codziennie uczyłam się czegoś nowego. Miałam czas na pójście do kina, na spacer, na grzyby, na fotografowanie mgły o poranku, gotowanie, którego wcześniej nie lubiłam. Mogłam żyć po swojemu, bez terminów, narzuconych zadań, wstawania na określoną godzinę.

Z drugiej strony jednak musiałam to wszystko sama organizować, sama być sobie zwierzchnikiem, kontrolerem wydajności pracy, koordynatorem zadań. Bez żadnej gwarancji, że mój plan się powiedzie wstawać codziennie rano, o godzinie, którą sama sobie sztywno narzuciłam, aby pomimo strachu, niepewności i ogromnej presji małymi kroczkami, które często zamiast do przodu robiłam do tyłu, iść w stronę mojego marzenia.

Pamiętam jak ludzie pytali, co zrobię jak mój plan nie wyjdzie. Czy ja w ogóle mam w głowie asekuracyjną alternatywę. Nie miałam jej. Widziałam siebie w konkretnym miejscu i myśl, że się z nim nie znajdę była najbardziej paraliżująca ze wszystkich myśli jakie dotąd miałam. Czułam jednak taki upór i wewnętrzną determinację, że ani myślałam zawrócić.

Trochę przekornie byłam ciekawa co się stanie, jak się nie poddam, jak wytrwam. Jednocześnie nadal panicznie bałam się ponownej porażki. W takim stanie ducha przemijały kolejne miesiące. Na ogół budziłam się z moim wrodzonym optymizmem. Nie zapomniałam o “szczęściu bez tytułu”, zachwycając się okazami borowików, malowniczym szronem na gałęziach, a potem kiełkującym zbożem, które codziennie mijałam na rowerze. Oprócz tego bywały tygodnie wręcz depresyjne. Chyba jeszcze nigdy nie cierpiałam na tak potężny brak wiary w siebie i własne umiejętności jak wtedy.

W końcu, po miesiącach tego wewnętrznego miotania kupiłam zeszyt. Nie mogłam wyjechać w podróż, która zawsze wyciąga mnie na dystans od mojego wnętrza, więc postanowiłam przelać wszystko na papier.

Czułam taki mętlik myśli, że myślałam, że eksploduje mi głowa. Pierwszym nagłówkiem, jaki napisałam było: Czego się boisz?

Potem podkreśliłam te rzeczy, których z racjonalnego punktu widzenia rzeczywiście mogłam się bać. W kilku zapisanych stronach znalazłam ich mniej niż 5…

Następnie w ramach autoterapii napisałam same racjonalne myśli. O dziwo nazbierałam ich kilkanaście. Wszystkie pozytywne.

Wtedy poczułam coś na kształt ulgi. Wyobraziłam sobie siebie jako wrak budynku, przy którym stoi napis: “UWAGA! Nie wchodzić, grozi zawaleniem”. Przez cały rok jedynie rozbierałam małe fragmenty sfatygowanych murów i na tym poprzestawałam. Wreszcie nadszedł czas, żeby wejść tam jeszcze raz i zrównać przyszłość z ziemią, zburzyć stare ruiny. Tylko tak mogłam zbudować coś nowego, lepszego.

To był przełom. Potem było naprawdę łatwiej, zrobiłam to, co musiałam zrobić, na co czekałam od roku. Po dwóch miesiącach otrzymałam wynik. Nowa perspektywa przyszłości przerosła moje wszelkie oczekiwania.

Pamiętam te momenty kiedy mknęłam rowerem przez wzdłuż złotych łanów tamtych kiełkujących wcześniej zbóż.

Nie wiem, jaką prędkość osiągałam, ale czułam, że jeszcze kilka nacisków na pedały i wniosę się w powietrze.

Przez następny miesiąc rozpierała mnie taka ilość energii, że spokojnie mogłabym 1 września zasilić kilka roczników zmartwionych powrotem do szkoły uczniów…

Mój brak wiary w siebie doprowadził mnie do tego, że nie mogłam uwierzyć, że to zrobiłam, a moje nierealne marzenie stało się faktem. Powtarzałam to sobie w myślach co chwilę i za każdym razem się uśmiechałam.

Pokonałam te wszystkie trudności, presję, obawy, opinie ludzi. Nie musiałam nawet przez chwilę myśleć o planie B, który w mojej głowie nigdy nie istniał. Zrobiłam to! Tak, teraz też mogę mówić, że marzenia, nawet te nierealne naprawdę się spełniają.

Życie poza schematem nie jest łatwe. To banał, ale nie każdy zdaje sobie z niego sprawę. Nie dostrzegamy z czym mierzą się ludzie żyjący poza znanymi nam ramami. I mam tu na myśli niepełnosprawnych, obcokrajowców, często o innym wyglądzie, religii, kulturze, ludzi z trudną przeszłością, osoby, które znalazły się w zupełnie nieznanym środowisku oraz takie, które są po prostu niepoprawnymi marzycielami, chcą przeżyć swoje życie inaczej, wbrew wymaganiom rodziny czy znajomych. Od roku należę do tego grona. I pomimo, że bywało boleśnie, góry nie zawsze chciały się prostować, a gałęzie na wysokości oczu odginać, to wcale nie chcę z tej drogi zbaczać.

Podoba mi się tu. Tym bardziej teraz, kiedy wiem, że było warto. Że jestem tu, gdzie sobie wymarzyłam, a przy okazji osiągnęłam kilka innych ciekawych celów. Mam satysfakcję z życia, które nie jest zawsze posłuszne, ale jest moje, pełne przygód, oryginalne, inne niż inne ;).

Dzięki tej postawie niedawno pojechałam do Nowego Jorku. Pamiętam jak dwa lata temu stałam przed mapą świata i powiedziałam o swoich podróżniczych marzeniach na głos. Wśród nich była podróż do USA.

“Ty, do Ameryki? Ty pojedziesz do Nowego Jorku, przez ocean? Aha… Po co???”- to, co usłyszałam, nie było wymarzoną odpowiedzią…

A jednak minęło trochę czasu i byłam tam. Stałam na szczycie Empire State Building i wpatrując się z rozświetlone po horyzont miasto, znów czując gęsią skórkę i spełnienie! Znów było warto wierzyć w swoje marzenie!

Na początku lipca odbyłam moją rowerową podróż. Choć “rower miałam za ciężki, kurtkę lichą i brak świadomości jak dużo górek jest na Jurze”… Choć mało ludzi oprócz mnie i mojej przyjaciółki widziało sens naszej wyprawy… Choć moje wymarzone sakwy, które widziałam na tylu vlogach z dużo dalszych wypraw były w moim małym otoczeniu zupełną nowością i abstrakcją… Dojechałyśmy szczęśliwie, wykonałyśmy zamierzony plan i już wiemy jak smakuje rowerowa podróż! Do tej pory dętki sama bym pewnie nie wymieniła, a jednak marzenie spełniłam!

Ten wpis nie powstał dlatego, że nie mam się komu zwierzyć lub na siłę chcę was zanudzać moim prywatnym życiem. Napisałam go specjalnie z okazji Dnia Marzyciela, dlatego aby wam pokazać, że dążenie do marzeń potrafi być czasochłonne, uciążliwe, stresujące, wymagające naprawdę wielkich pokładów silnej psychiki. Bardzo szybko można wpaść w wątpliwości, zacząć myśleć o rezygnacji, pozostaniu w tej biernej, choć bezpiecznej strefie. Ale nie warto! Osiągnięcie celu to uczucie warte każdego trudu!

Nierealne marzenia są tylko wymysłem naszego przestraszonego umysłu, który tak został stworzony przez ewolucję, że boi się potencjalnych niebezpieczeństw i opuszczania strefy komfortu. A tylko poza nią jesteśmy jak zwierzęta wypuszczone z zoo do swojego naturalnego środowiska. Na WOLNOŚĆ. Tam, gdzie każdy z nas jest unikatowym egzemplarzem, który jeśli tylko zechce może żyć w piękny sposób, robić niesamowite rzeczy i zamieniać nierealne w jak najbardziej prawdziwe!

I tego wam wszystkim w tym wyjątkowym dniu życzę!