Jak Walencja goi rany?
Bo Walencja to typowa Hiszpanka- wyrazista, głośna, przyciągająca uwagę, temperamentna, a jednocześnie subtelna i kojąca… jednym słowem powinniście ją poznać!
Walencja to stolica paelli, czyli tradycyjnego dania w Hiszpanii. Spragniona nowych smaków owoców morza, prawie tak samo jak hiszpańskiego słońca, zwiedzanie miasta rozpoczynam od… restauracji nad brzegiem morza. Jednak tutaj mam dla was już pierwszą wskazówkę:
Nie odwiedzajcie Walencji w niedzielę, a już na pewno nie tę, na którą przypada Dzień Matki, czyli w tym roku 1 maja…
bo nie znajdziecie wtedy wolnego stolika, a wasze brzuchy podobnie jak mój, będą musiały się zadowolić ofertą z fast foodów (pewnie w Dzień Dziecka byłoby odwrotnie). Jednak co się odwlecze to nie uciecze, więc na paellę też nadszedł czas, ale to już osobny post :).
Skupisko ciekawych zabytków w centrum miasta to jedna z największych zalet Walencji. Nie trzeba martwić się komunikacją, bo wszystko jest w zasięgu ręki- od zabytków, przez zaplecze gastronomiczne, aż po strefę rekreacyjną. A więc… zaczynamy!
Samochód zaparkowany (jakimś cudem zostało miejsce w podziemnym parkingu- my korzystaliśmy z tego przy placu św. Augusta.) Stamtąd jak kamieniem dorzucić znajduje się rozległy Placa de I’ Ajuntament, przy którym wnoszą się okazałe budynki- Poczty i Ratusza, a po drugiej stronie ulicy znajduje się kilka fastfoodów.
Aleja Marii Cristyny (zdjęcie powyżej) doprowadza mnie do Placa del Marcat. Jeden skwer, a trzy ważne punkty zaliczone! Mam na myśli Mercat Central, który w niedzielę niestety był nieczynny. W pozostałe dni na tej największej hali targowej w Hiszpanii znajdziecie obfitość owoców morza, regionalnych produktów i świeżych owoców. Obok budynku Mercado znajduje się zabytkowa Llotja, czyli giełda jedwabiu z XV wieku. Budynek można zwiedzać we wszystkie dni oprócz poniedziałku. I choć nie słychać już okrzyków sprzedawców luksusowego materiału, kamienne płaskorzeźby i rzygacze nadal robią wrażenie.
Między Mercado, a giełdą jedwabiu znajduje się kościół pw. Św. Jana. Jednak tutaj uwaga dla miłośników architektury sakralnej- w Walencji, podobnie jak w całej Hiszpanii, większość kościołów pomiędzy mszami jest zamknięta na cztery spusty, więc pozostaje tylko oglądanie z zewnątrz.
Opuszczam klimatyczny “plac targowy”, aby po kilku minutach trafić na Placa Lope Vega, skąd obracam się o 360 stopni na Placu Redona. Niestety potem mylę wąskie uliczki i zamiast przed kościołem św. Katarzyny wychodzę prosto na Placa de la Reina. Stamtąd odjeżdża m.in. turystyczny, zielony autobus. Niczym błędni rycerze w poszukiwaniu Świętego Graala ruszam w kierunku największej katedry Walencji (Cathedral de Valencia). Przylega do niej ośmioboczna dzwonnica Miguelete. Można z niej podziwiać panoramę miasta- cena 2 euro.
Z kościoła kieruję się w prawo, mijając po drodze nieruchomego Jacka Sparrowa, Peruwiańczyka grającego na gitarze w towarzystwie dwóch lalek i Hiszpana dającego koncert gry na czymś w rodzaju gongu, docieram do miejsca, które w Walencji oczarowało mnie najbardziej.
Placa de la Mare de Deu lub po prostu Placa de la Virgen. To miejsce klimatyczne, gdzie czas zwalnia, a rosnąca przy nim duża sosna przechyla się niczym mdlejąca pod wpływem walenckiej atmosfery dama. Liczę rzeźby fontanny, która symbolizuje rzekę Turię i jej osiem odpływów, podziwiam Bazylikę Matki Bożej Bezdomnych i… choć czas goni, a słońca zbliża się do horyzontu coś nie pozwala mi iść. Jeszcze minuta, dwie, trzy, muszę nasycić oczy tym widokiem. W końcu opuszczam plac i kieruję się przed budynek Palau Generalitat. Jak widać na zdjęciu nie ja jedna…
Uliczki, kamienice, zaułki… Wiecie, że uwielbiam chodzić nimi godzinami, chować mapę do kieszeni i po prostu błądzić. Zawsze odkrywam coś niezwykłego i jak tylko mam okazję powtarzam czynność ponownie. Walenckie stare miasto pod tym względem nie zawodzi- klimatyczne latarnie, mozaikowe napisy ulic i nazw kamienic, kwiaty, ukryte między kolorowymi kamienicami maleńkie skwery, gdzie można bez pośpiechu sączyć horchatę i degustować tapas…