W Delcie Mekongu łodzią i rowerem

Początkowo wpis miał nosić tytuł “Delta Mekongu na własną rękę” i obfitować w praktyczne wiadomości o tym co i jak zorganizować.

Ale poczułam, że w obecnym czasie bardziej potrzebujemy po prostu na chwilę przenieść się do innej rzeczywistości. Na organizację i planowanie jeszcze przyjdzie czas. Może już w następnym wpisie? 🙂

Zabieram cię więc do Delty Mekongu.

Południowo-zachodni Wietnam. Rozległe pola ryżowe poprzecinane tysiącami mniejszych i większych kanałów znajdujących ujście w Morzu Południowochińskim. Pierwsza połowa lutego, właśnie trwa sezon na mango.

Docieramy tu autobusem z leżankami. Znajduje się w nim tylko 17 miejsc w trzech rzędach i dwóch poziomach. Wszystkie leżące. Przed wejściem należy okazać wcześniej kupiony bilet i zdjąć buty. Każdy dostaje butelkę wody, jest mini telewizorek i zasłonki dla większej prywatności.

Ale kto by oglądał teraz wietnamskie teledyski, kiedy można za oknem obserwować zupełnie nowy i nieznany świat. Mijać przydrożne chatki z hamakami i plastikowymi stołeczkami, stragany z kopcami smoczych owoców, ciągnące się po horyzont soczyście zielone plantacje ryżu, rzędy palm, a wśród nich kolejne domki i charakterystyczne kolorowe grobowce.

 

Naszą bazą w Delcie Mekongu jest piąte co do wielkości miasto Wietnamu Can Tho.

Zatrzymujemy się w kameralnym hotelu kilometr od centrum. Prowadzi do niego wąska odnoga większej ulicy. Okazuje się, że nasza urocza Hem 1 to zagłębie gorących kociołków. Każdy bar serwuje tu to danie. Klient siada przy stoliku z palnikiem, dostaje kociołek z zamówionymi składnikami i przygotowuje potrawę sam. Oprócz knajpek są domy miejscowych. Wychodzą wprost na ulicę, są ciągle otwarte. W kilku odbywa się “pół publiczne” karaoke. “Pół publiczne”, bo niby w domu, ale słyszą wszyscy. W innych na podłodze leniwie odpoczywają pieski albo bawią się dzieci.

Nasz hotel prowadzi para młodych ludzi. Mają dwuletnią córeczkę, która całe dnie spędza w holu głównym. Po dwóch dniach orientujemy się, że kuchnia i jadalnia dla gości to jednocześnie ich prywatna przestrzeń. Ale nikt nie wchodzi sobie w drogę. Każdy czuje się jak u siebie.

Jeszcze większym odkryciem okazuje się taras z leżakami na dachu z widokiem na całe miasto!

Przed wejściem rośnie drzewko oblepione żółtymi pomelo, po ścianach śmigają malutkie jaszczurki, a pod murem stoi kilka rowerów. Pierwszego dnia jeszcze nie wiemy, że w siodełku spędzimy cały drugi dzień.

Wycieczka łodzią po Delcie Mekongu

I właśnie w tym drugim dniu mi dziś potowarzyszysz. Opuszczamy hotel przed 5 rano. Razem z przewodniczką jedziemy rowerami do przystani. Jest jeszcze zupełnie ciemno, a Wietnamczycy już siedzą na swoich małych krzesełeczkach na chodniku. Co oni tu robią o tej porze?!

Zostawiamy rowery w schowku i wsiadamy do długiej, drewnianej i wiekowej łodzi. Na pokładzie znajdujemy się my, przewodniczka mówiąca po angielsku i “sternik”. Przed nami 6-godzinna wycieczka po kanałach Delty Mekongu.

Po niecałej godzinie dopływamy na największy market na wodzie. Ledwie świta. Mekong jest tutaj szeroki. Na drewnianych łajbach piętrzą się owoce z okolicznych upraw. Drewniane kije z nabitymi na nie owocami informują o dostępnym asortymencie. Nasza przewodniczka kupuje dla nas ananasa, którego później obiera w charakterystyczny sposób.

W Delcie Mekongu łodzią i rowerem

Opowieści z Delty Mekongu
Supermarket- wiele produktów nadzianych na kij= duży asortyment w sprzedaży

Po obu stronach rzeki ciągną się rzędy drewnianych domków. Panuje pora sucha, więc ich konstrukcji nic nie zagraża. Ale w porze deszczowej większość z nich jest zalewana.

Bogatsi ludzie wykupują grunty na stałym lądzie. Ale tysiące innych mieszka wzdłuż kanałów. W Mekongu odbywa się pranie, mycie zębów, dziecięce zabawy. To stąd czerpie się wodę do gotowania i sprzątania. Płyniemy akurat w porze jazdy do pracy i szkoły. Po szutrowych drogach suną skuterki i rowery. Co kilka minut z jednego brzegu na drugi pływa mini prom, który transportuje dziesiątki skuterków jednocześnie na drugą stronę rzeki.

Na ostatnią chwilę docieramy na mniejszy targ, dla miejscowych ludzi. Po ósmej rano słońce zbyt doskwiera by swobodnie odbywać zakupy. Nie ma tu wielu turystów. Kupujemy liczi, mango oraz suszone banany i bataty. Ale nawet ich słodycz nie jest w stanie odwrócić naszego wzroku od mnóstwa śmieci wokół…

W stronę owocowej farmy

Po jakimś czasie wpływamy w boczne kanały. Panuje zupełna cisza, przerywana tylko odgłosami lasu. Czasami liście palm trącają delikatnie nasze głowy. Łódź zwalnia, silnik się ucisza. Przewodniczka opowiada nam o roślinach wokół. Mangrowce z wystającymi z wody korzeniami, rośliny chroniące ląd przed zatopieniem, z których można przyrządzać potrawy albo przerabiać w wiklinę, dzikie papaje, na które sezon jest podobno cały rok.

W końcu dopływamy na plantację owoców! Tak widzę mój raj! Wyobraź sobie alejki wzdłuż której rosną ananasy, papaje, mango, smocze owoce, banany, limonki, pomelo, guava, jackfruit (największy owoc świata!) i wiele innych owoców! Są sadzawki z kwiatami lotosu, mostki, mini tawerna z jedną z najtańszych kaw mrożonych, kwitnące hibiskusy i zupełny spokój dookoła.

Jackfruit rośnie w siatce chroniącej przed pasożytami

Do głośnego Can Tho wracamy koło południa. Od hotelu dzieli nas niby nieco ponad kilometr, ale trzeba pokonać go rowerem wśród rzeki skuterków…  Po drodze jeszcze podwójne rondo! W nagrodę zajadamy na łóżku suszone bataty i świeże liczi. Upał pozostaje na chwilę za ogromnym oknem.

Wycieczka rowerowa po okolicy

W międzyczasie przeglądam mapę. Do najbliższych wiosek są tylko 4 km! Smarujemy się podwójną ilością kremu z filtrem, pakujemy do koszyczków zapas wody i można wyruszać. Po drodze jemy dużą porcję zupy pho i… wyjeżdżamy na trzypasmówkę!

Hałas, spaliny, skuterki. I my. Kiedy patrzy się na to z perspektywy roweru wygląda to jak płynny, choć chaotyczny taniec. Klaksony to sygnały ostrzegawcze, że zbliża się do ciebie kolejny użytkownik ruchu.

Lepiej nie wyłączać uwagi, bo nigdy nie wiadomo kiedy ów użytkownik zacznie jechać pod prąd lub w poprzek drogi. Powinno się być gotowym na wszystko, ale nie trzeba się bać. Chyba że o stan płuc po tych ilościach kurzu i spalin, ale to już inna historia…

Wioski są już na szczęście dużo spokojniejsze. Jeździmy wąskimi dróżkami. Mijamy przydrożne buzie słoneczników, wychudłe pieski, owocowe stragany albo wózki z wyciskaną trzciną.

W pewnym momencie zatrzymujemy się w lokalnej knajpce. Pijemy mrożoną herbatę wśród kilku miejscowych. Siedzimy tam długo, ale przecież oni jeszcze dłużej…

To jak to jest z tym “nicnierobieniem”?

A teraz ja siedzę na moim domowym tarasie i nie potrafię w bezruchu wytrzymać pięciu minut. Bo z tyłu głowy studia, tyle spraw, obowiązków, nawet bez dotychczasowych aktywności i z nakazem bycia w domu. Można robić wiele innych rzeczy zamiast bezczynnie siedzieć w słońcu. A Wietnamczycy spędzają na tych plastikowych krzesełkach lub hamakach całe długie godziny.

Tak samo długie godziny, jakie mam ja i ty. Na kwarantannie, w pracy, w domu, dużym mieście i na wsi blisko lasu. Czy oni nie mają poczucia, że coś tracą? Jaki sens widzą w swoim spędzaniu czasu? Życiu przy kanale, w małej drewnianej chatce, gdzie kuchnia ma dwa metry kwadratowe, a szafą jest drąg z kilkoma wieszakami? Większość z nich nie zna innego życia.

Ale ja obserwowałam trochę ich codzienność i kiedy tam byłam jakoś bardziej to rozumiałam. Też siedziałam z herbatą godzinę, aż lód się całkiem stopił i czułam bardziej wodę niż herbatę. Zatrzymywałam się co chwilę zrobić zdjęcie. Bez pośpiechu. Jeśli mogłabym się tam teraz znaleźć, znów bym to robiła. Kupiła koktajl z ananasów po drugiej stronie ulicy, przespacerowała się naszą krętą uliczką po bhan mi (francuska bułka z mięsnym/warzywnym nadzieniem), słuchając dźwięków domowego karaoke, a potem usiadła na tarasie na dachu i… Czy to już moment na “nicnierobienie”?

Opowieści z Delty Mekongu

A jaki jest Twój cel teraz? Umiesz znaleźć sens w siedzeniu wśród czterech ścian? Miewasz wyrzuty sumienia w chwilach bezczynności czy bez skrupułów oddajesz się “słodkiemu nic”? Ja wciąż go nie mogę dosięgnąć, a to już ponad trzy tygodnie pauzy.