Dziewczyny same w Wietnamie nie mają czego się bać!

Czy ktoś słyszał o przypadku, żeby pasażer samolotu na kilka minut przed startem zerwał się ze swojego siedzenia, rozpoczął gorączkowy bieg przez wąskie przejście w samolocie w kierunku wyjścia i omijając zdezorientowane stewardessy, ruszył tunelem z powrotem na płytę lotniska, a potem co sił w nogach do domu?

Przed wylotem do Wietnamu byłam gotowa stać się takim człowiekiem, nawet gdybym miała być pierwsza na świecie!

Ale na szczęście w porę przypomniałam sobie, że jestem introwertykiem, więc zrobienie z siebie sensacji odpada. Po drugie to przecież kocham podróże!!! Po trzecie to “poddawanie się (strachowi) nie jest w moich genach”, a po czwarte i najważniejsze to obok mnie siedzi moja Mama, więc co złego może się stać?

Dlatego potem sięgnęłam tylko po kubeczek z winem, z słuchawek popłynęło “Let it go” z Krainy Lodu, następnie jeszcze “Don’ t stop me now” (w kierunku strachu, żeby już nie miał wątpliwości, gdzie jego miejsce) i można było lecieć!

To jak dwie dziewczyny dały radę same w Wietnamie? 😉

 

To będzie wpis o Kobietach, na Dzień Kobiet!

Skąd wziął się mój stres przed wyjazdem?

We dwie? Same? Bez biura podróży? Do Wietnamu? Pierwszy raz w Azji? Jak odnajdziecie się w tym chaosie bez doświadczenia? Nie mogłyście z jakąś grupą? Jak wy sobie dacie tam radę? Będą was oszukiwać na każdym kroku… Autobusy jadą godzinami albo się psują… Ciężko wszędzie trafić… I te zatrucia pokarmowe… Miejscowi nie rozumieją angielskiego… Jesteście szalone!

Tak jesteśmy. To jedyne prawdziwe zdanie w tej wyliczance. Wszystkie pytania na początku są niepotrzebne. Nie zadawajcie ich nigdy…

…bo szalone kobiety i tak zapakują się w dwa plecaki (biorąc za dużo, to oczywiste) i ruszą przed siebie! Nawet tam gdzie pieprz rośnie :).

dziewczyny same w Wietnamie

Dojazd do Sajgonu

Moje przygotowanie do wyjazdu opierało się na zakupie biletów lotniczych, rezerwacji noclegów, wyrobieniu wiz oraz ogólnym zaplanowaniu trasy.

To jak gdzieś dojedziemy, czym i skąd się tam dostaniemy oraz masę innych rzeczy sprawdzałam gorączkowo kilkanaście godzin przed wylotem. Resztę pozostawiłam spontaniczności.

Do Ho Chi Minh doleciałyśmy wieczorem. Odpadał autobus miejski, z taksówkarzami nie miałam siły się targować, wybrałam Graba, czyli azjatycką wersję Ubera. Dojazd z lotniska zajął pół godziny, wejście do mieszkania z AirBnb (przez sklep odzieżowy) poszło równie gładko.

Jeju, jakie to proste, a ja się tak martwiłam!

Opadł strach, a jego miejsce zastąpiła ciekawość! Nie ma co siedzieć w pokoju, trzeba zwiedzić okolicę!

Chyba już tu kiedyś pisałam, że nie lubię gryzoni… To w czasie tej pierwszej półgodzinnej przechadzki widziałam dwa duże szczury. Jednego przed naszą kamienicą… Najgorzej było w Can Tho, bo w jednym parku spotykałam je wszędzie, biegały po alejkach, pod ławkami… Potem więc wysłałam luźną prośbę do Nieba, że skoro te zwierzęta musiały zostać stworzone, to niech chociaż przemykają poza linią mojego wzroku. Podziałało :D! Kolejny i ostatni szczurzy ogon widziałam dopiero w Hoy An, czyli na sam koniec podróży.

Podróż do Delty Mekongu na własną rękę

Kiedy w listopadzie planowałam nasz wyjazd, uwzględniłam jeden dzień na “zapoznanie z Azją”. Wiecie, nauka przechodzenia przez pasy (bo tam nikt nie patrzy na światła, kierunek jazdy i wszystkie znane nam zasady ruchu; tam się liczy cel!), poznawanie pierwszych smaków, oswajanie z nowym miejscem.

Ale później okazało się, że miejsc, które chcemy odwiedzić w porównaniu z dostępnym czasem jest zbyt dużo na jakieś niespieszne zapoznawanie. Dlatego już kolejnego dnia rano musiałyśmy znaleźć się na dworcu autobusowym po drugiej stronie miasta i dostać do Delty Mekongu. Mogłyśmy to zrobić z wycieczką i przewodnikiem.

Tylko po co odbierać sobie te dodatkowe przygody, niezależność i dreszczyk emocji?

Troszkę targowania z paniami w kasie, zgadywanie, który autobus jest nasz, zajęcie miejsc leżących i jedziemy! Witaj Azjo, witaj Wietnamie!

Autobus był jednak tylko przedsmakiem w naszych przygodach z środkami transportu.

W hotelu w Can Tho stało kilka rowerów… Can Tho oplata sieć kanałów Mekongu, wzdłuż których znajdują się wioski. Lokalna ludność, codzienne życie, poza utartymi szlakami pełnymi turystów.

Wiecie już co to oznacza? Dziewczyny na rowery!

Aby dostać się do wiosek trzeba było przejechać 4 km wietnamską 3-pasmówką. Współczułam naszym płucom, ale nie było wyjścia. Wokół rzeka skuterów jadących we wszystkich możliwych kierunkach. Hałas, upał, spaliny i my!

Oni chyba z pracy wyjechali, że jest ich tu tak dużo…

Zrobiłyśmy jakieś 30 km. Objechałyśmy wioski, zatrzymałyśmy się w knajpce z lokalsami, mama zwiedziła cały wietnamski dom w poszukiwaniu toalety, targowałyśmy się o arbuzy, odpowiadałyśmy na wiele radosnych “Hello!” i uśmiechów (mam nadzieję, że tych pełnych podziwu, a nie powątpiewania w nasze możliwości :D). Później nastąpił powrót do Can Tho równie ruchliwą i główną drogą.

Myliłam się wtedy, oni dopiero teraz naprawdę wyszli z pracy!- usłyszałam za sobą zdyszany głos mojej mamy

Z naszej dwójki tylko ja jeżdżę często i dużo na rowerze. Tylko ja mam w peselu “9” na pierwszym miejscu, ale energii i samozaparcia mamy obie po równo! Już wtedy byłam z mojej mamy bardzo dumna, że dała radę! Zaraz po powrocie potuptałam po koktajle w nagrodę za te trudy, ale w prawdziwy podziw wpadłam dopiero na wyspie Phu Quoc.

Skuterowa przygoda

Tutaj gaz, tu hamulec. Żeby ruszyć naciśnijcie tu i na gaz. To proste, spróbuj! Wskaźnik paliwa nie działa, lewe lusterko spada, ale dacie sobie radę!- słowa recepcjonistki, która wyjaśniała nam obsługę skutera brzmiały bardzo optymistycznie.

Moja mama ujechała kilka metrów.

Może teraz ty spróbuj? Może pójdzie ci lepiej niż mamie?- w jej głosie pojawiły się wątpliwości…

Żadna z nas nie jeździła skuterem, tym bardziej wśród innych skuterów…

Ale wyspa nie objedzie się sama, na plantację pieprzu nie dojdziemy piechotą, na rajską plażę nie da się teleportować…

Zakładamy kaski (ja z Hello Kitty) i jedziemy, bo żyje się tylko raz (to bardzo uniwersalne i przydatne wyjaśnienie w wielu życiowych momentach, polecam :P)! Najpierw troszkę chwiejnie, myląc szutrowe drogi. Ale wykręcamy i jedziemy dalej. Z początku powoli, później coraz szybciej! Przygody czekają!

Zaśmiewamy się w głos, sunąc wśród innych skuterków przez wyspiarskie drogi. Mama kieruje, ja sprawdzam mapę. Docieramy do wszystkich punktów z planu, a nawet tych spoza niego.

Bo po co jeść w przydrożnej knajpie jak można nad brzegiem morza? Tyle, że nawierzchnia z asfaltu zmienia się w pomarańczowy piach. Postanawiamy zaryzykować zakopanie i pokonać jeszcze pół kilometra, chociaż dwóch chłopaków na poboczu tylko w myślach puka się w głowę, widząc nasze poczynania. Do tego na miejscu knajpy jednak nie ma. Jest za to piękna, pusta plaża. I kolejna przygoda do kolekcji.

Ostatecznie jemy przy tej drodze. Ale nie w żadnej restauracji. W rozpadającym szałasie. Jedna kobieta gotuje, inna karmi niemowlę. Mężczyźni bujają się w hamakach, niespiesznie paląc papierosy. Nie wiem co jest bardziej łatane i rozpadające się. Dach czy podłoga? Tylko niech nie wyjdzie spod tej “podłogi” żaden szczur. Jedzenie, choć przyrządzane w przydrożnej “kuchni” bez zlewu okazuje się pyszne! Zamawiane oczywiście na migi.

Miałyśmy tego dnia więcej szczęścia niż rozumu. Dotarłyśmy bezpiecznie. Można dalej “przygodować” i szaleć.

W Hoy An znów są rowery! Pisk moich hamulców jest głośniejszy niż klaksony skuterków. Ale widok pól ryżowych, plaża o zachodzie słońca i koktajle za mniej niż piątaka znów wszystko wynagradzają.

Czy “kobiety same w Wietnamie” bały się czegoś więcej oprócz szczurów?

Nie. Docierałyśmy wszędzie tam, gdzie zaniosła nas wyobraźnia. Regionalne naleśniki późnym wieczorem? Jasne! Ciemne zaułki, ślepe uliczki, bezpańskie pieski, ludzie nierozumiejący tego, co do nich mówimy, my jak zwykle na rowerach (bez światełek)… Ale udało się! Tamtego dnia jeździłyśmy na rowerze od 5 rano do 23 :D. Po tylu wrażeniach nawet tanie wietnamskie piwo smakowało wybornie.

Ani razu nie czułyśmy się niebezpiecznie. Na ulicach zawsze jest tam pełno ludzi. Wietnamczycy wręcz żyją na ulicy. Ich domy wychodzą prosto na chodnik, organizują wieczorne karaoke, które słyszy cała ulica, stołują się na plastikowych krzesełeczkach na każdym rogu. I są bardzo serdeczni!

Wiadomo, trzeba zachować zdrowy rozsądek jak wszędzie. Ale jednocześnie nie zatracić zaufania do świata i drugiego człowieka.

Może nie zawsze należy patrzeć wnikliwie, jak wyglądają ich stragany i stoiska z jedzeniem. Jednak nasze żołądki nie miały żadnego problemu po kosztowaniu tych wszystkich ulicznych pyszności! Wietnamki to doskonałe kucharki. Bardzo podziwiam je za to, że potrafią cały upalny dzień spędzić w swojej mini garkuchni i przyrządzić proste, ale jak pyszne dania! Pomimo braku przestrzeni, ułatwień w postaci urządzeń, które dla nas są oczywistym elementem domu, prowadzą domy, wychowują dzieci, dbają o tą ich codzienność.

Przedwyjazdowe wątpliwości i obawy okazały się zbędne, całe szczęście, że tak szybko nas opuściły i mogłyśmy po prostu cieszyć się wspólnym, wietnamskim czasem.

Przechodzenie przez ulicę  i targowanie traktowałyśmy jak dobrą zabawę. Internet w telefonie pozwalał na lokalizowanie każdego naszego położenia i odnajdywanie kolejnych destynacji.

Po kimś mamy te szaleństwa…

Zmęczone, ale szczęśliwe. Szalone i bardzo wdzięczne. Nieustępliwe w targowaniu, ale za to z plecakami pełnymi smakołyków z targu. A jak pan na straganie się na nas obraził za to targowanie i nie chciał sprzedać owoców, to załatwiałyśmy interesy z jego żoną! 😛

Same, ale takich trzech jak nas dwóch nie znajdziecie! A to wszystko dzięki babci Hali.

Byłaby z nas dumna. Jej zwariowane pomysły i opowieści z czasów PRLu nie poszły w zapomnienie. Bo nasza babcia to była chyba wtedy największą podróżniczką w mieście. Grecja, Turcja, Bułgaria, Włochy… A dzieci z mężem i dziadkami w domu :P. Jednej wyspy to my wciąż nie możemy na mapie odnaleźć, choć w relacjach pojawiała się regularnie. Te przygody mają wciąż kontynuację. Bo dla tej kobiety, jak dla każdej innej kobiety, nie było rzeczy niemożliwych. Że czegoś się nie da. Jak Bóg zamykał drzwi, to babcia Hala wchodziła oknem, nawet jak było na poddaszu. Uwielbiała rower- tak jak my. Marzyła o nim, nawet wtedy, kiedy nie miała już jednej nogi. Planowała, patrzyła w przód, zawsze z uśmiechem. Proteza uciskała, więc szyła opaski, wiązała te wszystkie tasiemki ukryte w zielonej pufie, wstawała mimo bólu i szła do świata.

Nie ma, że się nie da. Trzeba żyć!

Babciu, Mamo, Alisku, Aniu, Agato, Aniu, Ciociu, Pani Beato!

Dziękuję Wam za to jakimi jesteście wspaniałymi kobiecymi inspiracjami! Przykładami żon, mam, przyjaciółek, dziewczyn, które potrafią żyć na 120%, nie boją się zmian, szalonych decyzji i poświęceń.

A może inaczej. Boją się makabrycznie, ale wiedzą, że “bez strachu nie ma odwagi”.

Potrafią z morsowania pójść prosto do opery, ogarniać codziennie domowy chaos, przeprowadzić się za głosem serca do innego kraju, radzić sobie w każdej sytuacji i nigdy się nie poddawać!

Nie jestem fanką tych wszystkich komercyjnych “świąt”. Fascynuje mnie za to piękno i siła każdej i każdego z nas. To powinniśmy w sobie dostrzegać, doceniać i pielęgnować. 🙂