Chodź ze mną na spacer po Porto!

Cześć, masz ochotę na spacer po Porto? Pobłądzimy w uliczkach Ribeiry, policzymy beczki wina po drugiej stronie Douro, spróbujemy Francesinhy, nacieszymy oczy kafelkami azulejos, a potem uciekniemy przed falami na molo w Foz do Douro!

Zabierz wygodne buty i chodź!




 




Dzień I

 


Skrzypienie drewnianych okiennic i strużka pierwszego promienia słońca w pokoju. Tak zaczyna się poranek w Porto. Z hostelu na ul. Belomonte miasto prezentuje się znakomicie. Czas na eksplorację!


Z ulicy pną się do góry strome, wąskie schodki. Dwa razy zakręcają, aby doprowadzić nas na punkt widokowy przy kościele Santa Victoria

Roztacza się z niego widok na dachy Ribeiry, rzekę Douro i dzielnicę Gaia. Samo otoczenie mało zadbane, wygląda bardziej jak nikomu niepotrzebny nieużytek w ładnym umiejscowieniu, niż platformę widokową z prawdziwego zdarzenia.


Teraz rozłóż mapę, bo można się zgubić! 


Znajdujemy się dokładnie tu:

Mamy więc dwie opcje: kierować się w dół, w stronę innych atrakcji Baixy lub pójść dalej w stronę Ogrodów Pałacu Kryształowego.

Nogi na razie wypoczęte, idziemy w górę! Porto obecnie jest w stanie remontu. Na większości zdjęć w kadrze łapią się budowlane dźwigi, ulice są przekopane, chodniki ogrodzone. Mapa nie utożsamia się z rzeczywistością, upał doskwiera, a ogrodów ani widu ani słychu.


Stroma, brukowana uliczka zamiast w górę, prowadzi na sam dół, nad rzekę… Nie… Cóż tramwajowym traktem idziemy do przodu. Może pan z muzeum pomoże? A może dwójka policjantów, kierująca ruchem na… nieczynnej ulicy? Chyba jednak trzeba zdać się na własną intuicję, bo rady choć pomocne, nie pocieszają: “Do ogrodów to jeszcze daleko…”.

Za tym zakrętem na pewno będzie wejście, idziemy w końcu wzdłuż płotu ogrodów. Jest brama! Szkoda, że prowadzi do… garażu podziemnego. Jeszcze jeden zakręt. Wreszcie. Ale gdzie ogrody, jak ja tu tylko halę betonową widzę?

O! Paw! Chce pożreć nasze ciastka! No dobra, sami daliśmy mu ich trochę, ale ten ptak nie zna umiaru! A tu takie widoki i te palmy! Warto było przeklinać kolejne zakręty i długie ulice prowadzące w górę.


Ale wracamy autobusem! Wysiadamy na Praça de Lisboa. 

Krótki przystanek w hostelu, celem uzupełniania zapasów wody i ruszamy dalej! Idziemy w stronę Katedry. Zagłębiamy się w kolejne uliczki Ribeiry. Przed nami pani w czerni niesie dwie ciężkie torby zakupów. Uff, jak dobrze, że mieszkam na płaskim terenie. Jest coraz mniej turystycznie, za to bardziej lokalnie i miejscowo.


Po drodze mijamy Igreja de São Lourenço, nazywany potocznie kościołem świerszczy. Ugh… znowu schody… ale widok z placu katedralnego osłodzi niedolę. To jest właśnie miejsce, z którego pochodzą zdjęcia panoramy na widokówkach i zdjęciach w Internecie! Przy Katedrze znajduje się punkt informacji turystycznej, tu nabywamy bilety wstępu do Palacio da Bolsa

Za Katedrą znajduje się pomnik Peresa. To hrabia związany założeniem Portugalii. Boczną ścianę Katedry ozdabiają krużganki z azulejos. 

 


Wsłuchani w dźwięki muzyki ulicznych artystów podglądamy szkice grupki studentów, a potem opuszczamy rozległy plan katedralny i chowamy się wewnątrz labiryntu Ribeiry.

Do 15-stej pozostała jeszcze godzina. Na głowę kapie woda z prania suszącymi się nad nami, w oknach powiewają flagi Portugalii i FC Porto. Słychać śmiech i rozmowę. Po obu stronach jednej z uliczek siedzi grupka Portugalek. Wszystkie roześmiane i ciekawe. Zdjęcie? Tak, jasne! W oknach nad nami ćwierkają kanarki, a na stoliku stoi obraz Maryi i mała skarbonka.

                
Henryk Inflant wskaże ci drogę! 🙂


Ribeira jest dziwnie pusta, nie ma turystów, mijają nas pojedynczy miejscowi. To ta mniej turystyczna strefa. Najbardziej tłoczno jest nad rzeką. Ale zaraz, zaraz. Na razie wyszliśmy z dusznych uliczek wprost na plac Henryka Inflanta. Pod pomnikiem ktoś urządził sobie piknik. Chodnikami kroczą kolejne, zagraniczne wycieczki. Przed nami Palacio Bolsa z charakterystyczną wieżyczką. Zostało jeszcze 15 min., może szybka kawa w cieniu drzew na tyłach pałacu? Obok nas przemyka zabytkowy tramwaj, kelnerzy choć wiedzą, że zaraz mamy zwiedzanie jakoś się nie spieszą, a my pomimo zniecierpliwienia… jakoś się nie dziwimy. To Portugalia.


W pałacu wita nas przewodniczka. Przechadzamy się po kolejnych salach, poznając ich sekrety. Sala obrad, sala balowa, sala reprezentacyjna… Zgadujemy z jakich materiałów zostały wykonane okładziny ścian i znowu dajemy się nabrać. Symetrie też łudzą wzrok. Ależ ta giełda intryguje… Moje serce i tak skrada hol, pięknie oświetlony przez popołudniowe słońce. 

Mauretańskie klimaty- lubię to!

 


Pod pałacem jest przystanek autobusowy. Autobusie 500, gdzie jesteś? Piętrowy? Tego się nie spodziewałam. Teraz należy włączyć umiejętności liczenia przystanków i interpretacji rozkładu jazdy :). Czytnik autobusowy się zepsuł, intuicyjne wysiadamy… TU!!! 

Nie wiedząc czy latarnia i ocean są w pobliżu siadamy na chwilę w małym, otoczonym drzewami patio. Szklaneczka soku pomarańczowego (świeżego, słodkiego i zimnego). Widzisz drzewa? Ich kwiaty przypominają mi szczotki do mycia butelek, a Tobie?

Muszę ubrać chustkę, ocean jest blisko! Wreszcie można wziąć głęboki haust rześkiego powietrza. Molo jest długie i… pełne kałuży. Na końcu fale odbijają się na wysokość kilku metrów! Idziemy nieśmiało po betonowym pomoście. Rybacy właśnie złowili dorodnego dorsza. Wyobrażam sobie wieczorną, portugalską biesiadę, ale ogromna fala przede mną wyrywa mnie z zamyślenia. Chyba wolę ocean w spokojniejszym wydaniu. Na przykład z perspektywy promenady. Wracamy w kierunku zabudowań i przystanku autobusu 500. Turyści zostali nad Douro, tu są matki z zakupami, nastolatki, które właśnie wyszły ze szkoły i babcie wracające z wnuczkami ze spaceru. Po kilku minutach zza kamienic wyłania się autobus 500. 


Promenada w Porto jest jak korytarz słońca, przeniesiony nad portugalskie wybrzeże jakby z antycznej Itaki. Zachodzące słońce i przyjazna atmosfera wokół pięknie przystrajają pierwsze popołudnie w Porto. Mogłabym iść tym deptakiem w nieskończoność, ale zbliża się wieczór, a brzuch burczy coraz głośniej. To może autobus 500?

Przystanek znajduje się przy rzędzie portugalskich willi. Są ogromne, wyglądają dostojnie i bardzo solidnie. Ja poazdroszczę widoków z tarasu, a Ty wypatruj autobusu. Mija pół godziny. To Portugalia. Dwa kursy się nie odbyły. Wysiadamy prawie na końcu trasy i kierujemy się niczym małe żółwie- prosto na złocistą plażę. 

W Matosinhos znajduje się specjalna strefa kulinarna! Czyż to nie brzmi wspaniale? Długa ulica przeznaczona tylko do… jedzenia! I to jakiego! Na zegarku dochodzi 19-sta. Na razie są pustki. Pierwsze grille są już jednak rozpalane. Świeże ryby czekają ułożone na lodowych wystawkach. Panuje bałagan, bo ulica jest akurat remontowana. Ze sklepików i tawern wychodzą właściciele. Rozmawiają z przechodzącymi sąsiadami. Jest rodzinnie, swobodnie i przytulnie.

Zamawiamy dużo sardynek i zupę rybną. Są najlepsze na świecie!


Do Porto wracamy oczywiście autobusem 500, o zachodzie słońca. Siedzimy na piętrze zupełnie sami, podziwiając piękno błyszczącej tafli oceanu, majaczące w oddali rybackie łódki i mewy krążące ponad falami…

Dzień II:

 


Pierwsza myśl po otwarciu drewnianych okiennic: Gdzie jest moje słońce? Niestety chmury będą nam towarzyszyć już do wieczora… 

 
Jak to się mawiało nad Bałtykiem: Grunt, że nie pada :).
 

Bruk, azulejos i my. Dzisiaj w planie Baixa. Wiesz jak się idzie w stronę kościoła Clerigos? 

Słoneczko robi a ku ku 🙂


Najwyższa wieża Porto zniknęła z pola widzenia w wąskich uliczkach, ale po chwili wyłania się w całej okazałości. Na schodach odpoczywa szkolna wycieczka. Choć ciężko ten zgiełk i dziecięce okrzyki nazwać odpoczynkiem. Po drugiej stronie placu widać długaśną kolejkę. Dokąd ona prowadzi?

Księgarnia Lello- wszystko jasne. Nigdy nie byłam fanką Harry’ego Pottera, więc mogę darować sobie tą atrakcję. Za to azulejos nigdy mi się nie znudzą, więc chodźmy do Igreja do Carmo. Podobno ciężko zrobić temu miejscu dobre zdjęcie. Fakt, kościoły w Porto położone są na rogu wąskich uliczek i aparat nie może objąć ich w całości. 


Kierujemy się w stronę Praça de Carlos Alberto. Jeszcze nie wiemy o tym, jaki on ładny i malowniczy, że zatrzymamy się tam na poranną kawę. Przed wejściem na plac znajduje się cukiernia. Słodkościom na wystawie nie można się oprzeć!

 


Wypadałoby odwiedzić główną aleję miasta- Avenida dos Aliados. Po drodze odkrywamy kilka ciekawych murali i małych placyków w cieniu drzew, oblepionych fioletowym kwieciem. Niespodziewanie wychodzimy przy kościele Trindade. Wejdę tylko na schody zrobić zdjęcie. (Podczas tego spaceru powtórzyłam to już chyba kilkanaście razy, ale chyba mi wybaczysz.) 

 


A co to? Czołgi, mundury, flagi i wojskowe namioty? W centrum Porto? Idziemy!

Oddział portugalskiego wojska zorganizował “dzień otwarty” dla mieszkańców miasta. Praça do Município zamienił się w prawdziwą bazę wojskową! Były symulacje lotów odrzutowcem, a nawet możliwość posiedzenia wewnątrz samolotów i czołgów.
 
Zafascynowani wojskowymi klimatami odwiedzamy dworzec kolejowy Sao Bento. Jak tu pięknie i… tłoczno. Oddalamy się więc w wąskie uliczki, mijamy liczne zakłady rzemieślnicze. Porto w zupełnie innym wydaniu. Docieramy do Praça da Batalha. Czas na wymianę plastrów…
 

Znów tłumy turystów. Jesteśmy w końcu na głównym deptaku handlowym Santa Catarina. Jednak nie ze względu na zakupy, ale burczący żołądek. Niedaleko jest Mercado Bolhao.

 

 

Stoiska restauracyjne znajdują się dopiero na tyle hali targowej. Musimy więc minąć stoiska z pamiątkami, owocami i lokalnym rękodziełem. 
 

Teraz czas rozszyfrować menu. Najłatwiej zamówić dorsza, bo nazwę “bacalhau” poznaje się od razu po przybyciu do Portugalii. Dzielimy stół z japońskimi turystkami. 


Może degustacja Porto na podwieczorek?
Wsiadamy do metra i po kilku minutach jesteśmy w Vila Nova de Gaia. Ileż tu winiarni! Z okna hostelu, w nocy najbardziej widać napis “Ferreira”. Wewnątrz ogromne beczki wypełnione porto i ten zapach! Francuscy turyści już czekają w kolejce na wejście.


Po opuszczeniu winnego zagłębia czeka nas rejs po Douro. Nie można przecież cały czas gdzieś chodzić. Niestety pogoda się pogarsza, a Ribeira osnuta jest szarością nieba.


Drugi dzień w Porto kończymy pyszną (i kaloryczną, ale ciii) Francesinhą oraz kieliszkiem sangrii. Dobrze, że do hostelu niedaleko, bo musimy się jeszcze spakować.

Jutro trzeba wcześnie wstać, bo o 9 lecimy na Algarve!