Moja droga #2: “Slow life”, czyli żyję na 100%

Usiadłam do pamiętnika po miesiącu przerwy. Już miałam się zastanowić do czego ten czas tak pędzi, ale szybko się zreflektowałam. Moja kontemplacja i tak go nie zatrzyma, więc może lepiej popędzić z nim?
 
A tydzień wcześniej w podróży, zupełnie się nie spiesząc, kupiłam notes z pewnym wymownym zdaniem, które zainspirowało mnie do napisania tego wpisu.

Rzecz działa się w Hiszpanii… Krótki, tygodniowy wyjazd do słońca. Żeby trochę uciec zimie, a trochę obowiązkom, które sama sobie narzuciłam. Myślałam, że odetchnę, popatrzę na świat z góry, wrócę z nową energią i droga poprowadzi mnie dalej…
 

Wróciłam po tygodniu z tysiącem nowych zdjęć, hiszpańską tortillą, czterema avocado i jakoś bez tej energii, ale za to z…

 

Plany o pojechaniu do Altei pierwszym pociągiem znikają wraz z uciekającym autobusem, mającym dowieść mnie w pobliże… peronów. 

Perspektywa czekania na dworcu prawie godzinę, a potem dłuższe oczekiwanie na przesiadkę nie wywołuje u mnie entuzjazmu. W końcu jednak wsiadam do pociągu i zanim ten opuszcza zabudowania Alicante, ja trzy razy zmieniam miejsce.

Miejscowi ludzie zajęli najlepsze fotele z widokiem na morze! Wybaczyłabym im, gdyby chociaż raz spojrzeli się na jego taflę, ale oni woleli tylko patrzeć w swoje telefony…

W kolejnym pociągu za Benidormem siedzę przy oknie w otwartym wagonie wśród rozgadanych angielskich, holenderskich i skandynawskich emerytów…

Na starym mieście w Altei mój nastrój poprawia się z każdą klimatyczną uliczką. Na rogu jednej stoi biała kamienica, wokół panuje niczym nie zmącona cisza. Listonosz puka do drzwi, otwiera pani w średnim wieku, bynajmniej nie Hiszpanka. Obstawiam pochodzenie brytyjskie. Odbiera pocztę, cmoka do kota wylegującego się na słońcu.

Kim jest ta kobieta i co tutaj robi? Może to pisarka, która doszła do wniosku, że hiszpańskie słońce lepiej wpłynie na jej wenę twórczą? Może zabrała listy na górę, usiadła na tarasie z widokiem na miasto i oddała się powolnej lekturze.


Przy punkcie widokowym słyszę polską mowę. Rodzina w Lublina także postanowiła uciec przed zimą i zamiast na stoku, spędzić ferie eksplorując Costa Blancę. Na własną rękę, niespiesznie, razem.

Poniżej różowego pnącza (kwitło to w styczniu jak oszalałe 😲) pan gra na gitarze. Ludzie zatrzymują się wokół, bo muzyka idealnie komponuje się z krajobrazem. Podchodzi także starsza pani, elegantka. Ktoś trzyma ją pod rękę i chce już iść dalej, ale pani woli jeszcze przez chwilę posłuchać występu.

Na rowerze mknie młody chłopak. Omija slalomem przechodniów z pieskami w kubraczkach. Sądząc po ubraniu i tempie jazdy jest na treningu. Ale kiedy wracam, on siedzi za falochronem i patrzy się w morze. 

Na parkingu obok chmara białych kamperów. W słońcu suszy się pranie, ktoś leży na leżakach. Kto? To ci emeryci z pociągu. Pewnie spędzają tak całą zimę.

 

I czy w ogóle masz czas i ochotę, aby to robić?


Do tej pory nie mogłam pojąć o co tyle hałasu ze “slow food”, “slow travel”, “slow life”. Po co to komu, skoro żyje się raz, a czasu nikomu nie przybywa? Dlaczego mam żyć powoli, jak mogę wykorzystywać każdą minutę?

Wierzcie lub nie, ale siedząc w Altei (zamiast na domowej kanapie) i jedząc kolejny kawałek pizzy z widokiem na port, moje życie od razu zyskało głębszy sens. 

Pomyślałam, że jak to dobrze, że ruszyłam się z domu, zmieniłam otoczenie, dałam kolejny raz się światu zachwycić i zyskać nowe wspomnienia. Pewnie tak samo czuli ci emeryci w pociągu, chłopak za falochronem czy rodzina z Lublina.

Bo przecież ci pierwsi mogli narzekać na starość, rowerzysta mógł siedzieć przed komputerem, a rodzina kłócić się w domu o pilota, oglądając kolejny nic nie wnoszący serial…

Gorzej natomiast z pasażerami zapatrzonymi w ekrany telefonów…


Zaobserwowane sytuacje dały mi do myślenia. Po powrocie do rzeczywistości, która po podróży wydaje się jakaś milsza, poszukałam definicji “slow life” i okazało się, że…


“Slow” nie ma tak naprawdę nic wspólnego z powolnością, a już na pewno ze zwolnionym tempem czy lenistwem…

Nie zakłada także rezygnacji z aktywnego trybu życia ani zaprzestania używania Internetu czy telefonu.

To po prostu świadome gospodarowanie czasem i uważne przeżywanie każdego dnia w taki sposób, aby znaleźć czas na celebrację chwili. 

Postawa “slow” zarówno w życiu jak i podróży ma zwiększyć naszą spostrzegawczość, wyostrzyć zmysły, pozwolić na doświadczenie tego, co w codziennym pędzie przepływa gdzieś obok.

Każdy może ją realizować na swój sposób, ważne aby nie pozwolić czasowi pędzić bez opamiętania, bo to doprowadza do tego, że każdy dzień jest podobny do poprzedniego, człowiek popada w rutynę i nie pamięta co robił wczoraj (“a może wydarzyło się to w zeszłym tygodniu?”). 

 
To teraz krótki test dla nas wszystkich:


1. Kiedy ostatnio zrobiłam/em coś nowego, uczułam/em się nowej czynności, języka, wypróbowała/em nowy przepis lub nieznane połączenie smaków?

2. Kiedy zdałam/em sobie sprawę z tego, jakie kruche jest nasze życie? I co zrobiłam/em z tą świadomością?

3. Kiedy ostatnio spędziłam/em czas wolny produktywnie/aktywnie/inaczej niż zwykle?

4. Kiedy ostatnio spojrzałam/em na swoje życie/bliskich/dom i poczułam/em wdzięczność?

 

To napis z notesu 🙂

A moja droga to szutrówka z dziurami, przy której rozmawiam z miejscowymi, zbaczam, żeby pozbierać jagody, czasami nadrobię nieco kilometrów, ale pozostaję w ciągłym rytmie. To nie autostrada, na której każdy uważa się za jej władcę. To poznawanie świata bez pośpiechu, ale od rana do wieczora! 

 
Słowem, to po prostu… Celebracja!