Wzdłuż białoruskiej granicy- Supraśl, Krynki, Kruszyniany, Ozierany Wielkie i Małe

Ten post opisuje jeden dzień. Dzień bardzo intensywny, inspirujący, naładowany dużą dawką pozytywnej energii i chyba mój ulubiony podczas całej objazdówki po Podlasiu. 
 
Bo dobrze czasami zwolnić, przenieść się w zupełnie nieznane miejsca, zaufać miejscowym, wsłuchać się w ich opowieści i poczuć magię paru ulotnych chwil…

Na samym początku informuję: na Podlasiu wszystkie drogi prowadzą do… Białegostoku. Przez pół godziny, z zamiarem dotarcia do Supraśla, nie mogliśmy się stamtąd wydostać. Kiedy mijaliśmy tabliczkę z przekreśloną nazwą Białystok za kilkoma zakrętami wjeżdżaliśmy do miasta ponownie, tylko z innej strony… W końcu trafiliśmy na szutrową drogę w środku strefy wojskowej, którą ostatecznie dojechaliśmy do celu. Zresztą podobno w podróży ważniejsza jest droga, nie destynacja…

 

 
Co warto zrobić w Supraślu?
 
Według mnie koniecznie odwiedzić Muzeum Ikon. Mieszkańcy miasteczka, w którym były kręcone sceny z filmów “U Pana Boga za piecem”, “U Pana Boga za miedzą”, mogą być z tego miejsca naprawdę dumni. Obiekt posiada ok.1500 zabytkowych ikon. Zwiedzanie odbywa się w multimedialnych salach stylizowanych, np. na mroczne starożytne katakumby, drewniane domy czy stare cerkwie. Wszystko odbywa się w półmroku oraz w towarzystwie klimatycznej muzyki. Bardzo nastrojowe i ciekawe miejsce. 
 

Zwiedzanie trwa ok. godziny, w sezonie lepiej zarezerwować termin kilka godzin wcześniej, ponieważ liczebność grup jest ograniczona.


Naprzeciwko muzeum znajduje się herbaciarnia z regionalnymi herbatami, a po drugiej stronie ulicy rozciąga się malowniczy widok na zakola polskiej Amazonki, czyli Narwi.

Jednak najbardziej rozpoznawalnym i największym budynkiem Supraśla jest monaster należący do męskiego klasztoru zwiastowania NMP. Jego odbudowa po wojennych zniszczeniach wciąż trwa, jednak możliwe jest zwiedzanie cerkwi przyklasztornej oraz surowego na razie wnętrza monasteru. Obowiązuje opłata dowolna.

Oprócz tych kilku miejsc, z czego monaster i muzeum położone są właściwie obok siebie, warto zerknąć także na Pałac Buchholtsów, w którym obecnie mieści się liceum plastyczne. 

 

 


Nie zabawiliśmy długo w Supraślu, ponieważ na naszej liście było jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia. W planie mieliśmy Krynki, Kruszyniany, Sokółkę, Bohoniki i Czarną Wieś Kościelną. 

Ale podróże są przecież nieprzewidywalne, prawda? Dlatego wszystko zmieniło się kiedy dojechaliśmy do Krynek. Po drodze rozpościerały się piękne widoki pól “gryki jak śnieg białej”, bocianich rodzin chadzających po łąkach czy przydrożnych brzóz. 


Centrum Krynek stanowi rondo. Nieprzeciętne, bo odchodzi od niego aż… 12 ulic. Przy jednej z nich, prowadzącej zresztą do Kruszynian znajduje się antykwariat. Nie jestem nałogowym molem książkowym ani wielbicielką starych książek, ale to miejsce emanowało takim klimatem, że nie mogłam się oprzeć jego odwiedzeniu. W środku niestety nie znalazłam żadnej odpowiadającej mi książki, ale za to nawiązałam pogawędkę z przemiłą panią sprzedawczynią. Dlaczego wspominam to spotkanie? 

Kiedy zapytałam jakie miejsca poleca odwiedzić, usłyszałam:
– Chcecie zobaczyć zabytki czy poczuć prawdziwe Podlasie?

Odpowiedź była jasna, więc zamiast do Bohonik, Sokółki i Wsi Kościelnej pojechaliśmy na wschód (można jeszcze bardziej?!) pod samą białoruską granicę.

 


Jednak zanim ruszyliśmy na koniec świata i dalej, poszliśmy zobaczyć żydowski cmentarz, jak mówił przewodnik dobrze zachowany. Minęliśmy już główne zabudowania, pasące się pod gruszą krowy i skręciliśmy według podanych wskazówek. Polna dróżka pięła się do góry, jednak po prawej stronie zamiast cmentarza były same krzaki i wysokie trawy. W końcu ścieżka się skończyła, a my w głębi tych chaszczy dojrzeliśmy kilka wystających kamieni. To taki przykład jeśli chodzi o przewodnik vs rzeczywistość…


Za Krynkami kończy się asfalt i… zaczyna prawdziwa przygoda. Jedziemy kompletnie w nieznane, nie wiedząc że właśnie przegapiliśmy skręt na Kruszyniany. Błądzimy więc szutrowymi drogami, mijając lasy, pola i drewniane kapliczki. Nie działa internet, a drogi nie ma na mapie. To taki podlaski koniec świata. W końcu trafiamy do Ozieranów Wielkich, a następnie Ozieranów Małych. Rozmawiamy z kiloma miejscowymi. Wszyscy tradycyjnie stwierdzają, że żyje im się dobrze, nie potrafiliby mieszkać gdzie indziej. Sama zostałabym w tej malowniczej scenerii dłużej.

 

Samochód został daleko w tyle, a my nawiązujemy dłuższą pogawędkę ze starszym mieszkańcem. Słuchamy jego opowieści, jak to opustoszała teraz, prawie całkowicie wyludniona wieś, która za kilka lat pewnie stanie się rezerwatem, jeszcze kilkadziesiąt lat tamu tętniła życiem. Mieszkało tu trzydzieści rodzin, a każda z nich miała własne hodowle zwierząt. Teraz jest tu cicho i pusto. Nie ma sklepu, gdyż codziennie rano przyjeżdża samochód z podstawowymi produktami. Drewniane domy powoli zamieniają się w ruinę. Za lasem jest już Białoruś, widać biało-czerwone słupki graniczne. Jesteśmy w innej rzeczywistości, która za kilka lat zniknie. Już teraz jest prawie pusta, a w kilku domach zamieszkują starsi, samotni ludzie. Młodzież wolała duże miasta, karierę i zgiełk. A przecież to właśnie tu żyje się dobrze…


W takich chwilach jestem ciekawa, co zastanę kiedy za kilka lat powrócę na Podlasie. Czy będą tu ruiny gospodarstw porośnięte starymi winoroślami, a może tętniący życiem skansen z napisem “Jak się kiedyś żyło”…

Mam tylko nadzieję, że cokolwiek stanie się z tym miejscem nie straci ono swojej niezwykłej, cichej atmosfery.

Aby dotrzeć do Kruszynian trzeba wiedzieć jak. Nie ma co liczyć na mapy, bo tych dróg na nich po prostu nie ma, znaki też nie pomogą, bo niby po co je stawiać, skoro miejscowi znają te tereny. A turyści? Jest ich na tyle mało, że muszą sobie radzić. Tak więc radzimy i pytamy, słysząc niezwykle dokładne i jasne wskazówki:

– Za lipą skręćcie w lewo, potem w prawo, a potem… to już jakoś dojedziecie….

Kruszyniany to całkowite przeciwieństwo wspomnianych wcześniej miejscowości. Pierwsze wrażenie nieco mnie zawiodło. Spodziewałam się malutkiej, spokojnej wioski z zielonym meczetem i Tatarską Jurtą. Okazało się, że reklama miejsca jest na tyle skuteczna, że w ostatnich latach powstało tu mnóstwo miejsc noclegowych, a we wnętrzu jurty nie było prawie wolnych stolików. Jednak wystarczyło pobyć tam kilka godzin, zasmakować tatarskiej kuchni, wyjść na pola, odwiedzić mizar i meczet, aby odetchnąć z ulgą, że Kruszyniany to nadal klimatyczna tatarska wioska, a nie skomercjalizowany przybytek.

 

Tatarska Jurta została założona kilka lat temu przez tatarskie małżeństwo- Dżenettę i Mirosława Bogdanowiczów, którzy zamiast pozostać z dużym mieście postanowili powrócić do korzeni, kultywując tatarską tradycję. Dzięki temu dziś w Kruszynianach można spróbować orientalnych dań, zobaczyć jak wygląda tatarska jurta, zwiedzić meczet i dobrze zachowany mizar (cmentarz), posłuchać o tatarskich zwyczajach, a już niedługo odwiedzić centrum tatarskiej kultury.

Tatarskie pyszności pojawiają się na stole jedne za drugimi. Manty z serem i truskawkami, pierekaczewnik, czeburek, kartoflaniki. Mój żołądek dawno nie próbował takich pyszności i nie był tak pełny. Po tatarskiej uczcie zgłębiam wnętrza tatarskiej jurty, przymierzam tradycyjne czapki i oglądam kolorowe stroje. Następnie podpatruję konie, kontempluję ciszę, chłonę ciepło, które płynie od tego miejsca.

 


Pamiętam też ostatnie chwile, kiedy minęłam zabudowania i wyszłam na tonące w popołudniowym słońcu pola. Tamtej atmosfery nie da się opisać, magię Kruszynian trzeba poczuć.

Po co wracać tą samą drogą jak można poznać inne zakątki Podlasia i przy okazji parę razy się zgubić. Jest późne popołudnie, zachodzące słońce oślepia drogę, przed nami tumany piasku i kurzu. Cywilizacja nadal daleko, bo zamiast na asfaltową drogę, nieświadomie wybieramy szutrówkę przez środek Puszczy Knyszyńskiej. Jedziemy zupełnie sami pośród leśnej gęstwiny i strzelistych sosen, przez które przebija słonce. 8-kilometrowy odcinek pokonujemy… w ponad pół godziny,nie mijając po drodze nikogo oprócz straży granicznej, bo pod kołami tarka jak się patrzy. 


W końcu wyjeżdżamy na jakąś “normalną” drogę, jednak nasz GPS postanawia poprowadzić nas znowu na około… W Protasach, gdzie znajduje się nasza urocza drewniana chatka noclegowa jesteśmy prawie po ciemku. 

To był niezwykły, pełen przygód, prawdziwie podlaski dzień, który będę bardzo ciepło wspominać jeszcze przez długi czas.