Jedna rzecz, którą zapamiętasz do końca życia

Moja ironicznie opisana szalona przygoda, ale z puentą na końcu uniwersalną dla wszystkich!

Informacje wprowadzające: Nigdy nie byłam dobra w żadne sporty, na nartach zjazdowych nie jeździłam od 10 lat, na biegówkach nigdy. Mam zaraz dwa egzaminy i w ogóle moje życie to teraz rozpadający się z każdej strony domek z kart…

 

To co, ruszamy w Izery? 😉

Obudziłam się o 3 nad ranem i zerwałam na równe nogi z wystraszoną myślą, że spóźnię się na pociąg i nie zdążę zrobić kanapek… Za oknem przeraźliwie wieje wiatr, a to tylko osiedle we Wrocławiu, jeszcze nie góry…

 

Ale budzik miał dzwonić 50 minut później, o równie szalonej 3.50…

 

Wyszłam z domu na tramwaj i okazało się, że sprawdziłam rozkład na godzinę później, do pociągu 20 min, na dworzec jadę 12 min, a następny tramwaj dopiero za 10 minut. No jakby nie liczyć- spóźnię się, koniec moich planów…

 

Ale nagle podjeżdża autobus nocny. Pytam się pani, czy jedzie na dworzec. Tak!

 

Jadę tym autobusem i myślę sobie, że jeszcze jakiś czas temu w życiu bym nie zrobiła czegoś takiego. Kupić bilet o 23, nie móc zasnąć do 1, nie spać od 3, wstać i pojechać samemu w góry… na biegówki! 

 

Tymczasem jest 4.50, a ja odjeżdżam ze stacji. Nie wiem czy w pociągu jest więcej niż 5 osób ze mną i konduktorem… Za oknem całkowita ciemność, kamera internetowa “na żywo” w Jakuszycach pokazuje zamieć, a na każdej kolejnej stacji pojawia się coraz więcej śniegu…

 

Kiedy stajemy na kolejnych peronach i na przeciwnych torach stoi pociąg do Wrocławia, mam ochotę uciec z tego, którym jadę i wrócić pod kołdrę. Zwaną bezpieczną strefą komfortu…

 

Co ja robię ze swoim życiem? Powinnam uczyć się do sesji! Albo chociaż spać! I jeszcze obok nie ma nikogo równie szalonego :(. No nic, chciałam żyć niepowtarzalnie, to żyję, może inni wybrali inne drogi?

 

Otwieram skrypt, żeby uspokoić wyrzuty sumienia. I nie myśleć o strachu i niepewności…

 

Nad Jelenią Górą pięknie wschodzi słońce, niebo całe mieni się na różowo i pomarańczowo. Myślę sobie, nie no, będzie dobrze!

W Szklarskiej Porębie sypie śnieg. Mam ochotę tylko zejść schodami do miasta, usiąść w kawiarni Fantazja, zamówić mus truskawkowy z bitą śmietaną i tam przeegzystować cały dzień, wspominając wszystkie chwile spędzone w Szklarskiej.

 

Ale za 5 min odjeżdża kolej do Jakuszyc, a ja przypominam sobie, po co chciałam tu przyjechać. Może poprosić o instruktora? Może pójść na Orle z buta i nie bawić się w narty? Może pójdę w pierwszą stronę na nartach, a drugą na piechotę? Przecież na pewno nie dam sobie rady pokonać całej trasy…

 

Już w pociągu czuję się dziwnie. Wszędzie ludzie ubrani w profesjonalną odzież narciarską, ja… lepiej nie mówić. Jedynym nadającym się elementem ubioru na narty jest bielizna termiczna… Reszta to nieprzepuszczalny powietrza sztormiak, puchówka nienadająca się na wilgoć, spodnie ze sztruksu, a nie wodoodpornej tkaniny, plecak bez nieprzemakalnego pokrowca… Dramat. Ale dobra, nie liczy się sprzęt, liczą się chęci i determinacja, powtarzam sobie w duchu… Jeszcze przydałyby się umiejętności, ale tych także nie mam. No cóż, chęci i determinacja!!! Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia!

 

Wysiadam i idę za ludźmi, którzy nie mają nart. W ten sposób znajduję wypożyczalnię! Przyznajcie, że sprytne!

 

Podchodzę do pana i mówię prosto z mostu, że ja nigdy nie próbowałam biegówek, ale bardzo CHCĘ, tylko nie wiem czy warunki (wiatr, mgła i sypiący śnieg) czynią tą decyzję jakkolwiek rozsądną (tak jakby cały ten dzień to był szczyt rozsądku)…

Jedna rzecz, którą zapamiętasz do końca życia

– Nie ma złych warunków, dasz radę, jaki rozmiar butów?

 

Ojej, może rzeczywiście dam radę? 39!! Ufam temu panu zarówno w doborze sprzętu jak i wiary, że sobie poradzę!

 

Pytam jeszcze o szacowany czas w jedną stronę i słyszę: “Ponad godzinę, bo na pewno będziesz się przewracać, więc trzeba doliczyć czas na podnoszenie.”

 

Nie, nie, upadków pod uwagę nie biorę, ale nic się nie odzywam, tylko potulnie zakładam buty.

Poza tym uwielbiam cytat Jacka Walkiewicza o odwadze:

“A jak nie dam sobie rady? Dam! A jak nie dam? Dam! A jak nie? Dam! A jak się przewrócę? To się podniosę! A jak się nie podniosę? To sobie poleżę i pójdę dalej!”

 

Dostaję teoretyczny pokaz zapinania nart. Wychodzę z wypożyczalni, robię serię dumnych fotek, bo mam narty!!! To już prawie jakbym przejechała trasę! 😀

 

Tak… tylko jeszcze trzeba je wpiąć w praktyce. Kilkanaście prób i pierwsza gotowa! To daje mi bardzo dużo nadziei, że i z drugą się uda. Nie udaje. Mija dziesięć trudnych minut… Gotowe!

Pierwsze zdjęcie zapiętych nart, kiedy jeszcze nie znalazłam gotowych torów. W sumie jak w życiu… 😛 Wszystko na czuja i po swojemu :’)

Jadę!!! Sunę!!! Tylko od razu jest zjazd, a ja nie umiem hamować…

 

Ale przecież całe dzieciństwo kibicowałam Justynie Kowalczyk, więc wiem jak zjazdy POWINNY wyglądać. Trzeba się wypiąć do tyłu, zgiąć kolanka, kijki za siebie i łiiii!

 

Prawie wypadam z torów :D. Ale nie przewracam się!

 

Jadę sobie wśród prawdziwej, bajkowej zimy. Czapy na drzewach, które tak uwielbiam, a tak rzadko widuję. Mgła dodająca Izerom tajemniczości. Może przemyka tam gdzieś ten Duch Gór, o którym nasłuchałam się tyle opowieści i legend w dzieciństwie? Zatrzymuję się, wdycham powietrze, podnoszę głowę, rozglądam się, słucham ciszy, robię zdjęcia! Jest cudnie.

Nie mogę tego powiedzieć o mojej jeździe, ale powoli łapię rytm, staram się go jak najdłużej utrzymać. Posuwam się naprzód. To już sukces! W sumie już chcę być w połowie drogi, widzieć tą wiatę, która stoi na rozdrożu i jest znakiem, że potem będzie już tylko z górki… Zaczynam się modlić, by skupić się na czymś innym niż brak sił do odpychania kijkami. Jednego dnia doświadczyłam tylu opiekuńczych cudów z nieba :).

 

Docieram wreszcie do altany. Jeszcze tak niedawno odpoczywaliśmy w niej latem z plecakami, przed Islandią!

 

Jadę dalej, teraz już same zjazdy! Ani się oglądam, a już widzę polanę i schronisko! Moje ukochane Schronisko Orle! To tam dostałam lekcję “niepoddawania się w życiu”, czułam dużo ciepełka w sercu w bardzo trudnym momencie życia i pierwszy raz spałam w namiocie pod tysiącami gwiazd. To miejsce już zawsze będzie dla mnie szczególne.

Wreszcie to ja też opieram narty w tych stojaczkach (tak jak ludzie, którym zawsze zazdrościłam biegówek), wchodzę dumna do środka. Okulary całkiem zaparowane, idę na pamięć. Jest kominek! I pan gra na gitarze. Rozsiadam się z herbatką, bananem i batonem. W myślach powraca słowo: Dziękuję. Chwilo trwaj. Kocham tu wracać!

 

Wychodzę na polanę, gdzie stały nasze namioty. Jej, ale było wtedy super!!

Ale czas wracać do studenckiej rzeczywistości. Ja potrafię zapomnieć o sesji, ale ona o mnie raczej nie… Miałam w planach podejście do altany na piechotę, bo bałam się, że nie dam rady ze wzniesieniem. Małym, ale ja mam jednak zerową kondycję!

 

Nie odpinam jednak nart do samego końca. Robię częste przystanki. Prawie wszyscy mnie mijają. No trudno. Przynajmniej dzięki tej zawrotnej prędkości jeszcze nie ‘glebłam’ i jadę do przodu.

Docieram na Polanę Jakuszycką, gdzie startowałam. Pytam pana w wypożyczalni kiedy odjeżdża następna kolejka (są średnio co 1,5- 2h).

 

Za 5 minut!!! Zmieniaj buty i zmykaj, zdążysz!!!

Pracują tam ludzie naprawdę dużej wiary! Ale w sumie w obu przypadkach mieli rację- dałam radę i zdążyłam na pociąg, co do minuty! Nawet nie musiałam czekać i marznąć! Podeszłam, przyjechał, wsiadłam! Klasa! Nie zdążyłam tylko powiedzieć panu w wypożyczalni, że ani razu nie musiałam się zbierać z ziemi!

W ogóle to ja dziś tam dotarłam sama dzięki sobie (och, ach). Ale też dzięki temu, że kilka lat temu, na początku liceum pokonałam tą trasę z moją mamą na piechotę. Zimą, w sypiącym śniegu z deszczem i mgle. Prawie jak dziś, ale było dużo bardziej mokro, wilgotno i brzydko.

 

Pamiętam, jak było mi zimno w stopy i dłonie, bo wszystko miałam wilgotne. I nic mi się nie podobało. Bo tylko las, żadnych widoków, a nawet jeśli, to wszystko za chmurami…

 

Moja mama, choć już nie pamiętam, co dokładnie mówiła, sprawiła, że się nie poddałam. Szłam do przodu. Krok po kroku i dotarłyśmy. Byłyśmy kompletnie przemoczone. A trzeba było jeszcze wracać 5km z powrotem na piechotę. W hotelu wykręcałam skarpetki nad umywalką… A moja mama mówiła tacie przez telefon, że ten głupi pomysł był jej i żeby się na nas nie denerwował jak zaraz się rozchorujemy. Ale miałyśmy obie taką satysfakcję! I desery w Fantazji w nagrodę też były pyszne!

 

Od tamtej lekcji (nie jedynej, bo moi rodzice to mistrzowie w niepoddawaniu się) już wiem, że nie zawsze jest łatwo, ale to nie znaczy, że można odpuszczać. Trzeba być twardym! Dzięki Mamo! Dziś znowu dałam radę, choć bałam się w tym pociągu jak cholera!

Będę szaleć dalej! (Fajne takie życie, nawet jeśli nie zdam)

 

Tą wycieczkę zapamiętam na pewno na dłużej niż glikoproteiny macierzy tkanki łącznej, zespół chorego budynku albo model kostnienia na podłożu błoniastym. :’)))

 

A wy co fajnego w swoich życiach porabiacie?

 

Puenta: W życiu nie wszystko się opłaca, ale pewne rzeczy po prostu warto robić.

 

Miałam nie pisać tego postu (tylko się uczyć!!!), ale…

Kiedy dotarłam kilka lat temu na Orle byłam w drugiej klasie biolchemu, pewnie czekały na mnie stresujące sprawdziany z chemii, masa biologii do wkucia, jakieś inne obowiązki czy rozterki, którymi się przejmowałam i stresowałam. Ale nie pamiętam już nawet czego się uczyłam, a tym bardziej co dostałam ze sprawdzianu po feriach. Pamiętam jednak czas z moją Mamą i to, że nie zawróciłyśmy z trasy.

I teraz, choć wszystko się “wali i pali”, nadal wiem, że było warto to rzucić i jechać w Izery. Wysiłek fizyczny pozwala przynajmniej opanować mętlik w głowie. Do końca życia będę pamiętać moje pierwsze samotne, szalone biegówki.

Warto być czasami wariatem, nie dajmy rutynie odebrać nam bezcennych wspomnień, tych, które zapamiętamy na zawsze.